piątek, 31 sierpnia 2018

Północ-południe-zachód-wschód

Z góry stawiam tezę: usuwanie komunistycznych symboli z przestrzeni publicznej nie przesądza o dekomunizacji. To raczej droga na skróty. I od razu zapraszam w podróż po drogach, moim zdaniem, lepiej przygotowanych do zerwania z balastem przeszłości.

Północne Niemcy, sierpień. Jedziemy. Po drodze mijają nas konne zaprzęgi i inni rowerzyści. Droga gruntowa, wcześniej była z kostki, jeszcze wcześniej kamienista. Ale tu jest środek osady, więc dlaczego droga gruntowa? Bo to Hiddensee, niemiecka wyspa na Bałtyku: niewiele ponad tysiąc stu mieszkańców, prawie 17 kilometrów długości, od 250 metrów do 4 kilometrów szerokości – całkowicie wyłączona z ruchu samochodów. Wyobrażacie sobie: nie ma asfaltowych dróg, przy domach nie stoją garaże, nie ma stacji paliw i warsztatów! Jest zielono, jest morze, jest pięknie: dookoła białe domy, przeważnie kryte strzechą, brak reklam, knajpki kuszą piwem i świeżymi rybami, ludzie ciągną z plaży albo na plażę, do sklepu albo zwiedzać jedną ze stojących tu urokliwych latarni morskich. Całość do złudzenia przypomina kurorty Danii czy Szwecji i w życiu bym nie powiedział, że prawie trzydzieści lat temu Hiddensee była częścią tej siermiężnej NRD.

Południe Niemiec, Stary Rynek w Dreźnie (historycznie najstarsza część saksońskiej stolicy, ale z odległą przeszłością nie ma nic wspólnego), a przy nim, a jakże, Pałac Kultury. Modernistyczne pudełko z 1969 roku po upadku muru zostało pozostawione w samym środku barokowego miasta. Nie tylko pozostawione – wyremontowane, wraz z wielką propagandową mozaiką. To „Droga czerwonej flagi”, na której enerdowska żniwiarka wymachuje sierpem, a czerwona gwiazda świeci nad sojuszem robotniczo-chłopskim. Wszystko to dokładnie naprzeciw, równie pieczołowicie wyremontowanego, drezdeńskiego zamku. W nieodległym saksońskim Chemnitz (za czasów NRD, Karl-Marx-Stad) nie sposób nie natknąć się na wielką głowę Karola Marksa. Dzieło rosyjskiego rzeźbiarza Lwa Kerbela mierzy 71 metrów i stoi tu nieprzerwanie od 1971 roku. Na ścianie bloku stojącego za pomnikiem widać napisy „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się” w czterech językach: niemieckim, rosyjskim, francuskim i angielskim. Ale i tutaj, podobnie jak na Hiddensee, można mieć wątpliwości, czy to aby na pewno pozostałości po najlepiej zorganizowanym „demoludzie” w historii? Czy nie mamy do czynienia z dekoracjami do jakiegoś historycznego filmu, ustawionymi w centrach przyjemnych miast, z mnóstwem terenów przeznaczonych wyłącznie dla pieszych, wygodnych dróg dla rowerów, uporządkowanych bulwarów i zadbanych parków?

Tego lata we wschodnich Niemczech kilkakrotnie miałem okazję zwiedzić muzea poświęcone nieboszczce NRD. W niewielkim Redebeul, gdzie mieszkał i  tworzył Karol May, twórca powieści o  dzielnym Winnetou (i  też ma tu swoje muzeum), na czterech poziomach prezentowane jest życie we wschodnich landach od zakończenia II wojny światowej. Zwiedzanie zaczynamy od poznania „aparatu państwowego NRD” z  komunistyczną policją i  strażą graniczną na czele, niżej zaglądamy na enerdowski kamping, do pralni, a  także mieszkań, gdzie królują meblościanki, a  z  telewizorów przemawiają partyjni towarzysze. Możemy nawet wejść do zakładowej szatni, w której porozwieszano kalendarze z „gołymi babami”. A na poziomie najniższym – motoryzacja – królują trabanty, wartburgi, łady i zaporożce. Dla mnie była to podróż od grozy do politowania. Z jednej strony opresyjny aparat, powtarzane z  przekonaniem przez Honneckera i jego popleczników zaklęcia o najlepszym ustroju pod słońcem, z drugiej – dziadostwo, jakie fundowali mieszkańcom wschodnich Niemiec.

Niemcy mają dziś sporo problemów (kto ich nie ma?). Ale nie mają problemu z  pozostałościami komunistycznej przeszłości w przestrzeni publicznej. Między innymi dlatego, że na nowo zorganizowali swoje miasta i sposób, w jaki z nich korzystają. W tej przyjaznej dla pieszych, zielonej przestrzeni, pamiątki z czasów NRD jawią się jako turystyczna atrakcja, ciekawostka. Albo jako część historii, o której trzeba pamiętać, by się nie powtórzyła.

Przecież komunizm nie był groźny dlatego, że budował pomniki. Komunizm był groźny, ponieważ pozbawił ludzi podmiotowości, dążąc do tego, by z obywateli stali się użytecznymi trybami w machinie zmierzającej ku świetlanej przyszłości. By tego dokonać konieczne było rozbicie wspólnoty. Jak wiemy z historii, to się nie udało i komunizm w Europie Środkowej upadł z wielkim hukiem. Ale miasta zaprojektowane i zbudowane tak, żeby podporządkować ludzi np. wielkim socjalistycznym budowlom – zostały. Jedno z nich nazywa się Dąbrowa Górnicza. Metalowi sowieccy żołnierze niedawno z niej odjechali. Trudniej pozbyć się dziadostwa: w naszych parkach, na naszych ulicach, placach i osiedlach. Czas na realną, a nie wyłącznie symboliczną – dekomunizację.