Z góry stawiam tezę: usuwanie komunistycznych
symboli z przestrzeni publicznej nie przesądza o dekomunizacji.
To raczej droga na skróty. I od razu
zapraszam w podróż po drogach, moim zdaniem,
lepiej przygotowanych do zerwania z balastem przeszłości.
Północne Niemcy, sierpień. Jedziemy. Po drodze
mijają nas konne zaprzęgi i inni rowerzyści. Droga
gruntowa, wcześniej była z kostki, jeszcze wcześniej
kamienista. Ale tu jest środek osady, więc dlaczego
droga gruntowa? Bo to Hiddensee, niemiecka wyspa
na Bałtyku: niewiele ponad tysiąc stu mieszkańców,
prawie 17 kilometrów długości, od 250 metrów do 4
kilometrów szerokości – całkowicie wyłączona z ruchu
samochodów. Wyobrażacie sobie: nie ma asfaltowych
dróg, przy domach nie stoją garaże, nie ma
stacji paliw i warsztatów! Jest zielono, jest morze, jest
pięknie: dookoła białe domy, przeważnie kryte strzechą,
brak reklam, knajpki kuszą piwem i świeżymi
rybami, ludzie ciągną z plaży albo na plażę, do sklepu
albo zwiedzać jedną ze stojących tu urokliwych latarni
morskich. Całość do złudzenia przypomina kurorty
Danii czy Szwecji i w życiu bym nie powiedział, że
prawie trzydzieści lat temu Hiddensee była częścią tej
siermiężnej NRD.
Południe Niemiec, Stary Rynek w Dreźnie (historycznie
najstarsza część saksońskiej stolicy, ale
z odległą przeszłością nie ma nic wspólnego), a przy
nim, a jakże, Pałac Kultury. Modernistyczne pudełko
z 1969 roku po upadku muru zostało pozostawione
w samym środku barokowego miasta. Nie tylko pozostawione
– wyremontowane, wraz z wielką propagandową
mozaiką. To „Droga czerwonej flagi”,
na której enerdowska żniwiarka wymachuje sierpem,
a czerwona gwiazda świeci nad sojuszem robotniczo-chłopskim. Wszystko to dokładnie naprzeciw, równie
pieczołowicie wyremontowanego, drezdeńskiego zamku.
W nieodległym saksońskim Chemnitz (za czasów
NRD, Karl-Marx-Stad) nie sposób nie natknąć się na
wielką głowę Karola Marksa. Dzieło rosyjskiego rzeźbiarza
Lwa Kerbela mierzy 71 metrów i stoi tu nieprzerwanie
od 1971 roku. Na ścianie bloku stojącego za
pomnikiem widać napisy „Proletariusze wszystkich
krajów łączcie się” w czterech językach: niemieckim, rosyjskim,
francuskim i angielskim. Ale i tutaj, podobnie
jak na Hiddensee, można mieć wątpliwości, czy to aby
na pewno pozostałości po najlepiej zorganizowanym
„demoludzie” w historii? Czy nie mamy do czynienia
z dekoracjami do jakiegoś historycznego filmu, ustawionymi
w centrach przyjemnych miast, z mnóstwem
terenów przeznaczonych wyłącznie dla pieszych, wygodnych
dróg dla rowerów, uporządkowanych bulwarów
i zadbanych parków?
Tego lata we wschodnich Niemczech kilkakrotnie
miałem okazję zwiedzić muzea poświęcone nieboszczce
NRD. W niewielkim Redebeul, gdzie mieszkał
i tworzył Karol May, twórca powieści o dzielnym
Winnetou (i też ma tu swoje muzeum), na czterech
poziomach prezentowane jest życie we wschodnich landach
od zakończenia II wojny światowej. Zwiedzanie
zaczynamy od poznania „aparatu państwowego NRD”
z komunistyczną policją i strażą graniczną na czele,
niżej zaglądamy na enerdowski kamping, do pralni,
a także mieszkań, gdzie królują meblościanki, a z telewizorów
przemawiają partyjni towarzysze. Możemy
nawet wejść do zakładowej szatni, w której porozwieszano
kalendarze z „gołymi babami”. A na poziomie
najniższym – motoryzacja – królują trabanty, wartburgi,
łady i zaporożce. Dla mnie była to podróż od
grozy do politowania. Z jednej strony opresyjny aparat,
powtarzane z przekonaniem przez Honneckera
i jego popleczników zaklęcia o najlepszym ustroju
pod słońcem, z drugiej – dziadostwo, jakie fundowali
mieszkańcom wschodnich Niemiec.
Niemcy mają dziś sporo problemów (kto ich nie
ma?). Ale nie mają problemu z pozostałościami komunistycznej
przeszłości w przestrzeni publicznej.
Między innymi dlatego, że na nowo zorganizowali
swoje miasta i sposób, w jaki z nich korzystają. W tej
przyjaznej dla pieszych, zielonej przestrzeni, pamiątki
z czasów NRD jawią się jako turystyczna atrakcja,
ciekawostka. Albo jako część historii, o której trzeba
pamiętać, by się nie powtórzyła.
Przecież komunizm nie był groźny dlatego, że budował
pomniki. Komunizm był groźny, ponieważ
pozbawił ludzi podmiotowości, dążąc do tego, by
z obywateli stali się użytecznymi trybami w machinie
zmierzającej ku świetlanej przyszłości. By tego
dokonać konieczne było rozbicie wspólnoty. Jak
wiemy z historii, to się nie udało i komunizm w Europie
Środkowej upadł z wielkim hukiem. Ale miasta
zaprojektowane i zbudowane tak, żeby podporządkować
ludzi np. wielkim socjalistycznym budowlom
– zostały. Jedno z nich nazywa się Dąbrowa Górnicza.
Metalowi sowieccy żołnierze niedawno z niej
odjechali. Trudniej pozbyć się dziadostwa: w naszych
parkach, na naszych ulicach, placach i osiedlach. Czas na realną, a nie wyłącznie symboliczną – dekomunizację.